1,9K
Pakując się na wyjazd do Norwegii, spakowaliśmy raczej cieplejsze rzeczy (podobno jest tam zimno). Dzień przed wylotem koło 20.00 dzwonię do wujka, a on mówi, że zaraz jedzie popływać w fiordzie bo bardzo gorąco. Wtedy postanowiliśmy przepakować się i zabrać letnie rzeczy 🙂
Jednego dnia pojechaliśmy na plażę niedaleko Sandviki. Z jednej strony była ona piaszczysta, a z drugiej były skały. Ponieważ tej pierwszej było dużo ludzi, a poza tym nie lubimy takich plaż, druga opcja bardzo nas zadowoliła.
Czas wolny w okolicach Oslo
Woda była cieplejsza niż w Bałtyku, chociaż dalej dość zimna. Pewnie tak odczuwaliśmy, bo naprawdę było gorąco. Razem z nami pływały także kaczki.
Nie zabraliśmy ze sobą żadnych olejków do opalania. Kto by pomyślał, żeby spalić się w zimnej Norwegii! A jednak. Chłopaki wyglądali potem jak raki 🙂
Po 2-3 godzinach pojechaliśmy dla odmiany nad małe jeziorko za Holmenkollen. Oprócz nas były jeszcze może 4 osoby, w tym jakiś Czech, co nas zagadywał.
Jadąc w stronę miasta, mijaliśmy skocznię treningową. Postanowiliśmy oczywiście na nią wejść. A nie było to dla mnie takie proste, bo wtedy miałam jeszcze lęk wysokości (bo wyjazd na Język Trolla jeszcze był przede mną).
Skocznia Vikersund – skocznia mamucia
Innego wieczoru wybraliśmy się do Vikersund, ponieważ znajduje się tam największa na świecie skocznia narciarska! Po drodze na chwilę zatrzymaliśmy się na brzegu czwartego jeziora w Norwegii, Tyrifjorden.
Skocznia jest ogromna. Można na nią wejść (w Norwegii nie ma zakazów w takich miejscach, jest tylko tabliczka, że robimy to na własną odpowiedzialność) po metalowych schodkach wzdłuż zeskoku. To dopiero była próba odwagi dla osób z lękiem wysokości. Wąskie i małe stopnie bez żadnej barierki, a podejście bardzo strome. Nie pamiętam ile ich dokładnie było, ale długość zeskoku to ponad 250m, a potem jeszcze trzeba było wejść na szczyt rozbiegu.
Przy progu spotkaliśmy kilka głośno beczących baranków (w żadnym kraju nie widziałam ich tyle co w Norwegii). Było niesamowicie: znajdowaliśmy się na największej skoczni świata, mieliśmy piękny widok na jezioro i miasto, a wszechobecną ciszę przełamywały tylko wspomniane wcześniej beczące i dzwoniące dzwoneczkami barany.
Trochę kręciliśmy się na samej górze, i w pewnym momencie spotkaliśmy jedną kobietę. Okazało się, że jest Norweżką i mieszka w Trondheim. Chwilę pogadałyśmy, powiedziałam jej m.in. że bardzo lubię norweskich skoczków, takich jak Tom Hilde i Bjorn Einar Romoren. Myślałam, że prawidłowo wymawiam jego nazwisko, ale babka kilka razy mnie poprawiała i śmiała się z tego jak to mówię. Mogłam kazać jej powiedzieć jakieś polskie słowo 🙂
Po zejściu na dół przed jakiś czas moje nogi bardzo mocno się trzęsły, aż nie mogłam ustać. To chyba z tego napięcia podczas schodzenia.
Innym razem wybraliśmy się na wycieczkę około 150 km na północ od Oslo. Po drodze (jak wszędzie w Norwegii) mijaliśmy przepiękne widoki. W dodatku ku uciesze Krystiana, mogliśmy zobaczyć elektrownie wodne. Musieliśmy wtedy stawać i podziwiać je razem z nim 🙂
W pewnym momencie wjechaliśmy na płatną drogę, która w większości była żwirowa i prowadziła przez łąki i lasy. Pogoda jak zwykle była wspaniała, a w takim miejscu odczuwało się to szczególnie – oddalone od jakichkolwiek miast, gdzieniegdzie tylko „hytki”, do których ludzie przyjeżdżają na weekendy. Niebo niesamowicie niebieskie, dookoła tak zielono…
Co mnie też urzekło w Norwegii, że gdziekolwiek się nie pójdzie, jest niedaleko jakieś jeziorko, las, rzeka. Albo wsiada się w auto i za chwilę jest się w górach albo nad morzem. Gdzie może być cudowniej?
Codziennie chodziliśmy na spacery po lesie. Ścieżki wyglądają zupełnie inaczej niż u nas. Są one bardzo różnorodne, dlatego nawet na płaskich terenach przydawały się buty górskie. Poza tym runo leśne jest bardzo różnorodne i gęste. Szliśmy nawet po bagnie!
Nad małym jeziorkiem była mała łódka. Krystian wylał z niej wodę i chwilę sobie nią popływaliśmy.
Na szlakach tam można spotkać małe chatki, w których można skryć się podczas brzydkiej pogody lub po prostu odpocząć. Są one ogólnodostępne, a w środku jest kominek, drewno, ławki, a wszystko bardzo zadbane! Nie mogliśmy tego zrozumieć, że coś, co już na pewno jakiś czas stoi, nie zostało okradzione lub zniszczone.
Na końcu jednego szlaku znajduje się wspaniały punkt widokowy, a przy nim często można spotkać paralotniarzy. My spotkaliśmy jednego. Chyba widział, że oczekujemy na jego skok, więc chciał nas zagadać. Niestety nic po norwesku nie zrozumieliśmy, a on jak gdyby nigdy nic przeszedł na angielski.
Gdziekolwiek nie chodziliśmy, wszędzie dookoła były krzaki jagód, malin i poziomek. Ich owoce były bardzo duże i słodkie. Tyle co się tam ich najedliśmy, to chyba nigdy.
Co też ciekawe, na dachach wielu domków, przystanków autobusowych itp. znajduje się trawa. Słyszałam, że jest to po to, aby ocieplić budynek.
Niedaleko od domu wujka było kolejne jezioro. Tam z kolei był kajak, który Krystian pozwolił sobie wypożyczyć na chwilę 🙂
Norwegia jest naszym wspólnym ulubionym krajem w jakich byliśmy. W wielu państwach naprawdę mi się podobało, ale to jest jedyne miejsce, z którego podczas powrotu płakałam że wyjeżdżam.
A teraz już odliczam dni, bo 8 lipca znowu tam lecimy na 10 dni!