Z Batumii do Tbilisi – Stolicy Gruzji
Z Batumi do Gori postanowiliśmy pojechać marszrutką. Kierowca chciał nas zabrać za 30 lari, ale kiedy Krystian powiedział, że mamy tylko 20, po chwili zastanowienia zgodził się nas zabrać. Gruzin jechał jak szalony (ale chyba bardziej by nas zdziwiło, gdyby jechał spokojnie) – wyprzedzał na trzeciego, przez wioski pędził z dużą prędkością i wymijał slalomem krowy 🙂 W pewnym mieście kazał nam wszystkim wyjść i przejść do innej marszrutki. Nikt nic nie mówił, więc uznaliśmy, że to normalna sytuacja. Możliwe, że tak się stało ponieważ było nas tylko 3 i kierowcy bardziej się opłacało nas upchnąć do kolegi niż robić pusty przebieg. Kto wie.
Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Zerkałam co chwila na mapę, żeby sprawdzić nasze położenie. Zawsze jednak ze smutkiem stwierdzałam, że do Gori jeszcze bardzo daleko. W pewnym momencie kierowca zatrzymał się na zajeździe (tak naprawdę to była jakaś budka dalej niż na końcu świata) i nie mówiąc nic, wyszedł na około pół godziny. Kiedy wrócił, nikt nie wnosił pretensji, więc stwierdziliśmy, że to także normalna sytuacja. Nie nam to oceniać, co kraj to obyczaj 🙂
Byliśmy także w szoku, gdy zobaczyliśmy rury gazownicze, które znajdowały się nad ziemią. Do tej pory myślałam, że takie są tylko na Syberii. Jak się później okazało, były one praktycznie we wszystkich wioskach w Gruzji i Armenii. Inżynieria ZSSR robi swoje, byle jak i byle tanio. Komu by się przecież chciało kopać doły? Za dużo zachodu…
Nieplanowana zmiana planów… Nici z Gori
Kiedy mijaliśmy Gori, kierowca marszrutki zaczął do nas coś mówić. Okazało się, że myślał, że chcemy jechać do jakiegoś innego miasta. Kiedy wyjaśniliśmy mu, że przecież umawialiśmy się z tamtym kierowcą na Gori, po prostu zatrzymał się przy zjeździe z autostrady (tak, z Gruzji istnieje w pewnym miejscu coś takiego) i nas pożegnał. Była już 17.00, a chcieliśmy jechać tam tylko na godzinę, a potem już do Tbilisi.
Stojąc na autostradzie, zrobiliśmy szybką analizę sytuacji, w którem postanowiliśmy nie jechać już do Gori, tylko złapać stopa prosto do Tbilisi. Jednak już nie chcieliśmy jechać marszrutką. Po chwili zatrzymał się samochód (tzn. zatrzymał się daleko za nami, gdyż hamowanie z 140 km/h nie jest łatwe, po czym zaczął cofać w naszą stronę – normalka) z trzeba Ormianami. Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, wszyscy na raz krzyknęli: Armenia!!!!!
Jazda z nimi także była ciekawa – przykładowo wyprzedzanie innych aut pasem awaryjnym z prędkością prawie 130 km/h w rozklekotanym mercedesie lub jeżdżenie slalomem w rytm hiszpańskiej muzyki. Człowiek w takich chwilach naprawdę docenia swoje życie.
Witaj chaosie! Dwa dni w Tbilisi
Tbilisi zrobiło na nas zupełnie inne wrażenie niż Batumi – ogromny chaos, wiele ludzi, a co najgorsze, każde auto chciało nas zabić, nawet na zielonym świetle dla pieszych! Ot co, światła dla Gruzinów to bardziej „sugestia” niż zasady. Trzeba było sobie jakoś radzić więc naszym sposobem na przeżycie było przechodzenie przez ulicę razem z miejscowymi ludźmi.
Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od ulicy Rustaveli, następnie przeszliśmy się mostem pokoju i obejrzeliśmy były klasztor. Obok był też chyba najbardziej znany monastyr w Tbilisi – Matekhi. Znajduje się tam takżę punkt widokowy, z którego jest bardzo ładny widok na twierdzę Narikala. Ludzie w Gruzji są bardzo religijni, i częstym widokiem było żegnanie się znakiem krzyża jakby na wyścigi, gdy tylko ktoś zbliżał się do monastyru.
Z tego miejsca rozlegał się piękny widok na zamek, tak więc skorzystaliśmy z okazji i poprosiliśmy pewną Panią, żeby zrobiła nam wspólne zdjęcie.
Kusiła nas bardzo kolejka gondolowa, która jechała na wspomnianą wcześniej twierdzę Narikala. Obstawiałam, że bilet będzie drogi i pewnie się na nią nie zdecydujemy. Poszliśmy jednak sprawdzić ile kosztuje, a tu zaskoczenia – tylko 1 lari (ok. 1,7zł) za osobę plus 2 lari za kartę miejską, na którą kupuje się bilety na metro, autobusy itp.
Na szczęście kolejka jedzie bardzo szybko – jest mniej czasu na uświadomienie sobie lęku wysokości (chociaż powtarzałam sobie całą drogę, że przecież byłam w Norwegii na Języku Trolla i już nie powinnam się bać!). Po wyjściu z wagonika poszliśmy najpierw pod pomnik Matki Gruzji, a dopiero potem na twierdzę.
Na szczęście wbrew prognozie nie padał deszcz i mieliśmy ładna i słoneczną pogodę. Dzięki temu widok na miasto był naprawdę wspaniały. Na terenie twierdzy było wiele ścieżek, po których można było albo spokojnie się przespacerować, albo trzeba było się wspinać po kamieniach. Największą dla nas radością oczywiście były te drugie 🙂
Tbilisi i pomnik Lecha Kaczyńskiego
Po zejściu z twierdzy postanowiliśmy pójść zobaczyć ulicę i pomnik Lecha Kaczyńskiego. Generalnie jest on w Gruzji faktycznie lubiany. Ludzie kiedy o nim wspominali, robili to z szacunkiem i mówili, że dzięki temu, że przyjechał do nich w 2008 roku podczas najazdu Rosji na Gruzję, została uniknięta wojna.
Chcieliśmy jeszcze znaleźć jakąś pocztę, żeby wysłać kartki, ale żadnej nie widzieliśmy i co pytaliśmy się ludzi, nikt nie wiedział gdzie jakaś się znajduje. A do głównej placówki było strasznie daleko i nie chciało nam się już tam iść… Woleliśmy poszukać jakiejś restauracji i pójść na obiad.
Po najedzeniu się, należało już tylko pójść spać, żeby na drugi dzień mieć siłę na podróż do Erywania 🙂