Chleb (1646 m n.p.m.) – wyjątkowy szczyt Małej Fatry na Słowacji
WolnymKrokiem
Na Słowacji byliśmy tylko 4 dni, dlatego chcieliśmy je spędzić jak najbardziej aktywnie i już pierwszego dnia mieliśmy zdobyć nasz pierwszy szczyt Małej Fatry – Chleb (1646 m n.p.m.). Jednak wtedy też wymęczyły nas bardzo Janosikowe Diery, o których pisaliśmy ostatnio i już nie dalibyśmy rady tego samego dnia zdobyć żadnego szczytu. Musiał on trochę poczekać!
Spis treści
W drodze po Chleb (1646 m n.p.m.)
Wracając z Janosikowych Dier mijaliśmy miejscowość Vratna, skąd odchodzi najkrótszy szlak na Chleb. Najkrótszy, ale za to bardzo stromy. Było już po 15.00, szlak co prawda krótki, ale ponad 1000 m przewyższenia – na oko po prostu pionowa ściana, a w dodatku po śniegu! Dlatego postanowiliśmy zrezygnować i odłożyć to na inny dzień. W górach trzeba pamiętać o zdrowym podejściu do sprawy i nigdzie się nieśpieszyć – zwłaszcza w zimie.
W końcu udało się nam podjąć wyzwanie zdobycia jednego z najwyższych szczytów Małej Fatry. Tym razem jednak nie od Vratnej, a od miejscowości Rieka (od południowej strony góry). Zaparkowaliśmy przy drodze w połowie wsi i ruszyliśmy przed siebie!
W dalszej części znajduje się „oficjalny” parking, jednak jest on płatny, więc chyba lepiej zaparkować wcześniej. Pierwsze 6 km idzie się bardzo szybko – jest całkowicie płasko (różnica wysokości to około 250 m) i droga jest żwirowa.
Po tym czasie doszliśmy do Sutowskiego Wodospadu. Ma on 38 m wysokości i jest najwyższym wodospadem w tamtej okolicy. Słychać go już z daleka 🙂 Zaraz pod nim jest miejsce do odpoczynku, z którego warto skorzystać. Po 6 km może nikt się specjalnie nie zmęczył, ale trasa, która pozostała… Będzie wymagać super kondycji.
Chleb (1646 m n.p.m.) Mała Farta – wspinaczka na szczyt
W tym momencie za nami było 6 km szlaku, a pozostało 5 km. Niby ponad połowa już z głowy, ale że cały czas było praktycznie płasko, od szczytu Chleba dzieliła nas różnica wysokości 900 m. Czyli jak łatwo się domyśleć, przed nami 5 km wyjątkowostromego szlaku.
Niestety aura z końca marca nie była najbardziej korzystna do chodzenia po zalesionych terenach i było po prostu brzydko. Czyli nie było na czym zawiesić oka, żeby odwrócić uwagę od zmęczenia i szalejącego tętna.
Nudna panorama lasu w drodze na Chleb w końcu się kończy!
Przez jakiś czas snuliśmy się do góry tylko czekając, kiedy skończy się las i zaczną jakieś widoki. Nasze błagania zostały w końcu wysłuchane i znaleźliśmy się na zaśnieżonej polanie. Tam trzeba było uzbroić się w kolce na buty i żwawo do przodu!
Od razu zrobiło się bardzo stromo, chociaż po kilkusetmetrach było małe wypłaszczenie, na którym Krystian zrobił mi zdjęcie ze… Stohem 🙂 (tak, tak, to ten szczyt za mną). Jako, że jestem zagorzałą fanką skoków narciarskich zdjęcie ze Stochem byłoby dla mnie czymś wyjątkowym, ale na razie muszę zadowolić się takim Stohem!
W końcu udało mi się z nim zrobić zdjęcie! Ja i Stoh 🙂
I powiem Wam teraz, że do tej pory jak myślę o tym odcinku szlaku, dostaję gęsiej skórki. Coś niesamowitego! Było tak stromo jak jeszcze nigdy, A w dodatku po zamarzniętym śniegu! Byłam tak podekscytowana, że kompletnie nie skupiłam się na zmęczeniu (nawet nie pamiętam, że odczuwałam wtedy coś takiego, jak zmęczenie). Żeby nie spaść w dół (a byłoby gdzie lecieć), trzeba było iść po czyichś śladach, które tak naprawdę były małymi półkami w śniegu.
Nie wiedziałam, jak dobrze uchwycić nachylenie szlaku, bo jak robiłam zdjęcie do przodu, to w ogóle nie wyglądało tak jak powinno, dlatego zrobiłam zdjęcie w bok. Chyba wyszło. Co sądzicie?
W dodatku zrobiłam zdjęcie telefonem, bo aparat był schowany w plecaku, a wtedy nie mogłam wykonywać żadnych większych ruchów. Zresztą, kiedy robiłam powyższe zdjęcie i tak prawie nie zleciałam, bo puściłam się kijków i straciłam równowagę. Na szczęście szybko rzuciłam się do przodu i nic się nie stało.
Przed nami szła para, która nie była dobrze przygotowana na takie warunki – nie mieli ani kijków, ani kolców i co chwila musieli podpierać się rękami o zbocze. Nie chcieliśmy iść zbyt blisko nich, bo bałam się, że na mnie spadną, a jak wiadomo bezpieczeństwo to podstawa.
Jestem taka szczęśliwa, że piszę posta o tym miejscu, prawie jakbym znowu tam była!
Zagubieni w drodze po zdobycie Chleba…
Kiedy skończył się ten najbardziej stromy odcinek, znikły też ślady, które wyznaczały nam szlak. Na szczęście mieliśmy jednak mapę w telefonie z GPS, więc mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie iść. Chociaż jak było tyle śniegu, nie było raczej różnicy, którędy idziemy, byleby w dobrym kierunku.
Szczyt Chleba
Spójrzcie na powyższe zdjęcie. Szczyt wydaje się tak blisko, a tak naprawdę szliśmy tam pół godziny! W dodatku trzeba było tam iść bardzo ostrożnie, ponieważ wierzchnia część śniegu była zamarznięta, jednak jak się robiło krok, to lód się łamał i wpadaliśmy na sypki i śliski śnieg, więc co chwilę któreś z nas spadało trochę w dół. A poniżej było kilkaset śnieżnej „nicości”, więc można byłoby się turlać i turlać, a przy takim nachyleniu to dość szybko zamienilibyśmy się w wielką, śnieżną kulę.
Jeszcze jedna rzecz sprawiała, że ten odcinek był wyjątkowy. Kiedy ten pokruszony lód spadał w dół, robił się taki huk jak przy lawinie! Nigdy czegoś takiego nie doświadczyliśmy, więc na początku trochę się przestraszyliśmy (no dobra, tylko ja), że naprawdę coś się dzieje.
Pod samym szczytem spotkaliśmy już wiele osób, najczęściej narciarzy (po drugiej stronie góry znajduje się wyciąg narciarski z Vratnej).
Pogoda była dość kapryśna, bo raz oślepiało słońce, a za chwile wisiały nad nami ciemne chmury. Oprócz tego bardzo mocno wiało, ale to chyba jak na każdym odsłoniętym szczycie.
Szczyt Chleba 1648 m.n.p.m Mała Fatra Słowacja!
Na szczycie spędziliśmy dłuższą chwilę. Miało być tylko szybkie zdjęcie, ale ponieważ do zdjęcia zdjęłam czapkę (stwierdziłam, że na pewno niekorzystnie w niej wyglądam), bardzo długo zajęło mi ogarnięcie włosów tak, żeby chociaż trochę było mi widać twarz. Trochę wiało 🙂
W górach najgorsze jest schodzenie. Adrenalina już opada i odczuwa się zmęczenie. Ty razem było podobnie – szybko chcieliśmy znaleźć się na dole. Wybraliśmy inny szlak, bo jakoś ciężko nam było sobie wyobrazić wracanie tamtym stromym. Ponieważ na szczycie ani w pobliżu nie było żadnych drogowskazów, zdaliśmy się na siebie. I zabłądziliśmy. Trochę zajęło nam dotarcie do punktu orientacyjnego, czyli Chaty pod Chlebem. Po drodze jeszcze oczywiście zgubiłam jedną nakładkę z kolcami na buty i Krystian musiał się kawałek wrócić do góry. Był z tego powodu trochę markotny ale na szczęście daleko wchodzić nie musiał 🙂
Chcieliśmy się trochę ogrzać, więc weszliśmy do środka. Posiedzieliśmy tam kilka minut, zjedliśmy po odżywczym bananie (jak zawsze na każdym wyjeździe) i wróciliśmy na szlak.
W tym momencie po raz pierwszy w życiu spotkała mnie taka sytuacja, że na chwilę… oślepłam. Po wyjściu z Chaty tak mnie oślepił śnieg i słońce, że ogarnęła mnie ciemność! Na szczęście trwało to tylko parę sekund, więc nie zdążyłam jeszcze spanikować, a poza tym słyszałam o takim zjawisku. Resztę drogi przeszłam już w okularach słonecznych 🙂
Kiedy mówiłam Wam, że schodzenie ze szczytu to koszmar, to wcale nie przesadzałam. Ja się najzwyczajniej boję schodzić, zwłaszcza po śniegu! I kiedy pod górę wszystkich wyprzedzam, to w dół mijają mnie nawet małe dzieci. Zwłaszcza na tamtym szlaku. Okazało się, że ten wcale nie był o wiele mniej stromy, a śnieg był bardzo suchy i sypki. Nie dało się iść i się nie ślizgać. A ja od razu się spinam i lecę…
Po tych torturach jakoś doturlałam się na dół (chyba tylko dzięki Krystianowi, który mnie cały czas ratował. Nie wiem jak on wytrzymał to schodzenie ze mną), chociaż trochę to trwało.
Mimo niezbyt korzystnego zejścia, Chleb zostaje moją ulubioną górą. Krótko mówiąc, dalej jestem podjarana tamtym wejściem i mogłabym tak wchodzić i wchodzić! Uczucie podczas wchodzenia to było szczęście w najczystszej postaci.
Rzadko tyle piszę o jednym szlaku, ale w tym przypadku po prostu nie mogłam inaczej. Mam nadzieję, że też Wam się podoba i chcielibyście się nim przejść. A może już zdobyliście Chleb? Albo zaproponujecie inne szczyty warte zdobycia zimą? Piszcie śmiało!